To a life that accepts Nature’s hand in sculpting an individual expression – nothing is exempt. From the mellifluous rhytm and tone of the wind chime, to the transitional form of the cloud – nothing exist alone. All things thrive and whither in confluence with one another. So it is.
The paradox of our divinity.
Dave Buschow
Zwracam się ku istocie, która uznaje rękę natury, w kształtowaniu jednostkowej ekspresji – nic nie jest od tego wolne. Od melodyjnego rytmu i tonu dzwonków na wietrze, poprzez ulotne kształty chmur na niebie – nic nie istnieje całkiem samodzielnie. Wszystko kwitnie, gdy koegzystuje i przeplata się w harmonijnych relacjach. I tu dochodzimy do sedna: paradoksu naszej boskości.
Kim był ów natchniony filozof? Ktoś znany? Nie bardzo. Skąd więc taka sentencja, na przydrożnej tablicy, przy stanowej 12-ce? Przypadkiem? Nic się nie dzieje przypadkiem. Nawet to, że zatrzymujemy się akurat w tym miejscu, choć podobnych miejsc mijamy dziesiątki. Nieprzypadkiem utrwalamy treść tej tablicy na zdjęciu, choć krajobrazy i zakrzywienie planety są znacznie ciekawsze. Po co? Być może po to, by kiedyś sobie o niej przypomnieć, wrócić do niej, kiedyś sprawdzić. Sprawdzamy. Sprawdziliśmy…
Ów Dave Buschow – być może mędrzec lub myśliciel, ale na pewno były zawodowy komandos i surwiwalowiec, wysportowany 29-letni zakapior, zapisał się do szkoły przetrwania w Utah, by pochodzić po pustyni – dokładnie tak, jak my chodziliśmy wczoraj. W identycznych warunkach. Po piaskach, górkach i kanionach – tak jak my, gdy szukaliśmy Kanionu Peek-A-Boo. W lecie – również tak, jak my. Tylko, że on nieco wcześniej, w 2006 roku – co nie stanowi żadnej różnicy. W temperaturze ponad 30 st.C – tak jak u nas. Za uczestnictwo w wyprawie zapłacił ponad 3000 dolarów. My – nie zapłaciliśmy nic, a co więcej – nawet Szeryf był za darmo.
Na czym więc polegała ta misja? Ot, taka przygoda, by powłóczyć się po bezdrożach, nie korzystając z zabranych zapasów, lecz z tego co się znajdzie i upoluje. Znana formuła, sprawdzająca wytrzymałość organizmu. Mniej więcej tak – jak u nas.
Czy był sam? Jak my? Nie! Wręcz przeciwnie – wędrował w grupie 11 uczestników pod opieką wykwalifikowanych przewodników. Czegoś im brakowało? Skądże! Mieli ze sobą wszystko: w tym zawodowe wyposażenie survivalowe. Mieli też zapasy wody i wyżywienie, choć nie chcieli z nich skorzystać, gdyż wtedy nie ukończyliby szkoły przetrwania. W każdym razie – na każdym etapie mogli powiedzieć STOP.
U nas – było trochę inaczej. My byliśmy tylko we dwójkę, z telefonem bez zasięgu, z prawie rozładowaną baterią. Z butelką wody, która szybko się wyczerpała. Bez wyżywienia i żadnych sprzętów do survivalu. Za to z aparatem fotograficznym i sporym bagażem… poczucia humoru.
Jak zakończyła się nasza przygoda: już wiecie. Jak zakończyła się jego przygoda? Zakończyła się drugiego dnia wyprawy. Dave Buschow dostał halucynacji, odwodnił się – nadal tak jak my – czyli ten sam schemat.
Ex komandos nie dotarł do groty wypełnionej wodą – zabrakło mu zaledwie 100 metrów. Padł z wyczerpania tuż przed nią. My – nie dotarliśmy do kanionu, być może zabrakło nam tyle samo. On nie przeżył. Zapętlił się. Umarł.
– A my jedziemy dalej! Nie ma co się rozczulać. Naprzód! Robi się chłodno i zaczyna kropić!
“Błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z własnej głupoty, albowiem będą mieć ubaw do końca życia”. – Jeśli jeszcze tam kiedyś wrócimy, trzeba będzie dopisać gdzieś obok – na tablicy – sentencję Ks. Jana Twardowskiego. Zawodowego filozofa i poety.