148. #Epilog

Zmęczeni i zakręceni lądujemy w Vancouver. Jest dość wcześnie rano. Byłoby rozsądne przespać się przez kilka godzin. Napompowani dopaminą, adrenaliną,  serotoniną i czym tam jeszcze – nie możemy jednak zmrużyć oka. Ale o wieczór się nie martwimy. Mamy dzikozachodnią, sprawdzoną w boju metodę, która zawsze stawia na nogi. 

O muzyce nie będziemy mówić. Nigdy nie zrobimy tego tak dobrze, jak Tomasz Beksiński albo Piotr Kaczkowski.

A o Depeche Mode? To przecież zespół naszego życia, od pierwszej płyty, od pierwszego koncertu w Polsce. Od szkolnej dyskoteki, na której Leśny, przebrany w czarną, skórzaną kurtkę, udawał na scenie Davida Gahana… Aż po ostatnią trasę Spirit Global Tour. Oczywiście, że warszawski koncert został już zaliczony, ale powiedzmy to otwarcie: PGE Narodowy nie bardzo nadaje się do słuchania muzyki. 

Tymczasem dzisiejsza akcja rozegra się w Rogers Arena, lokalnej hali sportowo-widowiskowej. 
– To co? Nie ma co udawać, że śpimy.
Zawieź mnie w swoje miejsca!

Jedziemy więc do sklepów płytowych w centrum. Potem można rozejrzeć się po mieście. Z Dzikiego Zachodu przywieźliśmy słońce, co w Vancouver nie zdarza się zawsze. Korzystając z okienka pogodowego jedziemy do Canada Place, na Jericho Beach, ale przede wszystkim na Granville Island – wyspę zlokalizowaną pod stalowym mostem, z knajpami w starych magazynowych loftach, z własnym, lolalnym browarem. Można tu zamówić metr piwa, czyli deskę i nie są to sikacze!

Z głośnika leci Wrong, a potem Let me show you the world in my eyes. I wtedy wzrok trafia na plakat wiszący na jakimś ogrodzeniu. Widnieje na nim znajoma twarz mistrza – Rogera Watersa. Z nim też jesteśmy umówieni na koncert, ale za 3 dni. 
– Reklamują koncert?
– No co Ty, bilety rozeszły się natychmiast, dawno temu, nie trzeba nic reklamować. 
– To co to jest?
On wspiera różne działania albo organizacje i pewnie o to chodzi.
– Aha.
Skoncentrujmy się na muzyce, a plakat możemy zerwać i zwinąć na pamiątkę.

A wieczorem? Wieczorem, wieczorem… Ruszamy! Czy można samodzielnie prowadzić automatyczną, napowietrzną kolejkę w Vancouver? Oczywiście! Wystarczy odrobina wyobraźni. 

Łazimy po kuluarach hali, oglądając koszulki i inne gadżety, chociaż koszulki Depeszów mamy własne, częściowo ręcznie malowane.  

W pewnym momencie spotykamy Dzikiego. To chłopak z Sadyby. Kiedyś wyglądał jak Billy Idol. 
– Może po koncercie podrzuci nas kawałek…
To on na koncert przyjechał samochodem? Czyli gra na pół gwizdka?
On już sobie w życiu pogwizdał, a nawet przegwizdał.
A jak on w zasadzie ma na imię? Znam Dzikiego prawie tak długo jak Ciebie, a tego nie wiem.
Dziki? Jak ma na imię? Wild Wild Life! 
– Hehe!

Czym dla nas jest koncert? Koncert rockowy? A czym jest mecz piłkarski? To dobra analogia. Mecz można obejrzeć w telewizji. Jest miło, wygodnie, można zrobić głośniej lub ściszyć, można ułożyć się w fotelu lub na wersalce. Tak samo słuchając muzyki. Do czasu. 

Dopóki pierwszy raz nie pójdzie się na prawdziwy stadion. Na prawdziwy mecz. Na prawdziwy koncert. Gdzie – może nie jest wygodnie, gdzie – na pewno nie można nic ściszyć, ale gdzie trafia się w inny wymiar. 

Na meczu lub na koncercie można wtopić się w tłum. Niekoniecznie grzeczny i dobrze ułożony. 

Nieprzypadkiem, zarówno na koncercie, jak i na meczu – centrum zamieszania nazywa się tak samo: KOCIOŁ. To tam uwalnia się energia. Eksploduje ładunek nuklearny. Im lepszy mecz i koncert – tym więcej megaton. 

Na koncercie Depeche Mode zazwyczaj eksploduje wszystko dookoła! Z kondensatorów uwalnia się skumulowana wcześniej energia, a transformatory nie nadążają z przetwarzaniem emocji. Łatwo doprowadzić do zwarcia, choćby z koncertową ochroną, ale bierzemy to na klatę. Jesteśmy na to gotowi.

Mamy doskonałe miejsca. Rogers Arena to kompaktowa hala, na której  można rozgrywać mecze koszykówki lub hokeja. Ma niewielką płytę główną oraz piętrowe trybuny. I doskonałe nagłośnienie! Znajdujemy się na antresoli, nieco z boku, a więc tuż nad samą sceną. Stoimy dosłownie na krawędzi. Tak, jak staliśmy nad brzegiem Wielkiego Kanionu. Tuż pod naszymi nogami dzieje się wszystko! Jednak obecnie mamy znacznie bliżej do sceny, czyli centrum wzburzenia, niż wtedy – do wzburzonych wód Colorado. Dave Gahan odlatuje z całą salą na Never Let Me Down Again, a my mamy go na wyciągnięcie ręki. Jesteśmy tuż nad nim, a jakby w niebie. Lecz musimy się mocno trzymać, by nie runąć w dół i nie poznać pieprzonych praw fizyki.

I’ve felt better
I’ve been up all night
I can feel it coming
The morning light.

The air is so cold here
It’s so hard to breathe
We better take cover
Will you cover me?

Way up here with the northern lights
Beyond you and me
I dreamt of us in another life
One we’ve never reached

And you know we’re sinking
We could fade away
I’m not going down
Not today

The air is so cold here
Too cold to see
We have to take cover
Cover me

We appeared with the northern lights
Beyond these broken bars
I pictured us in another life
We’re all super stars.

(Cover Me, Depeche Mode, sł: David Gahan)

Bywało znacznie lepiej,
Znów nieprzespana noc.
Wydaje się, że nas ogarnia
Porannej zorzy tło.

Czujesz jak wieje chłodem?
Prawie zatyka dech
Czy mi to jeszcze powiesz? 
Po prostu przytul mnie.

Iskrzą światła północy
Gdzieś wokół, między nami
Może w tym innym świecie
Jeszcze się spotkamy?

I chociaż jest coraz dalej
Ścieramy się w proch i pył
Nie poddam się tak łatwo
Oby jeszcze nie dziś.

Pomimo, że wieje chłodem
Zimno szkli oczy twe 
A może sił ostatkiem
Po prostu przytul mnie.

Iskrzą światła północy
Do bólu, aż do dna
Lecz wiem że w innym świecie
Będziemy znów wśród gwiazd.

Czekając na kolejny koncert, ten za 3 dni, dalej eksplorujemy miasto. Mamy do załatwienia jeszcze kilka otwartych tematów. Ruszamy do Stanley Park, gdzie niekoniecznie interesują nas zielone tereny lub indiańskie totemy. Musimy znaleźć SYRENĘ. Wtedy ukryła się we mgle. Teraz – w blasku słońca – już się nie schowa!

I kiedy włóczymy się, tak trochę bez celu…

– Możemy coś zjeść? Głodny jestem.
– Ale, to downtown! Centrum biznesowe, nie ma szans by znaleźć parking. Jak mam tu sprawę, to przyjeżdżam albo kolejką, albo w weekend. Bo jeśli zaparkujesz w niedozwolonym miejscu, masz przerąbane.

– Rzeczywiście, słabo to wygląda… ale zobacz, tam gdzie stoi ta dziewczyna… w niebieskiej kurtce… Zwolniła się jedna miejscówka. Można tam parkować?

– Ty to masz farta! Po 18-tej już można bez abonamentu! Jest 18:02. Jak to organizujesz?

– Po prostu powiedziałem, że jestem głodny. To dokąd idziemy?

– Coś znajdziemy, bez problemu. Jeśli już parking znaleźliśmy…

– A co to za kościół, po drugiej stronie? Nie pasuje wyglądem do okolicy.

– Byłem w nim kiedyś, ale to nie jest kościół katolicki. Nazywa się St. Andrews… Zaraz zaraz…

– A co się tam dzieje? Jakiś ślub? Czy pogrzeb? Ale o tej godzinie? Wieczorem?

– Zaraz, zaraz…

– Co zaraz? Nie wysiadamy? Czego szukasz?

– Poczekaj chwilę, rzuciłem gdzieś z tyłu tamten plakat.

– Jaki plakat?

– No, ten Rogera Watersa! Mam! 

– I co?

– Uwierzysz? To dzisiaj! Tutaj! Jak Ty to organizujesz?

– Ale co?

– No na tym plakacie! Zobacz! O 19-tej będzie tu Roger Waters. Kompletnie o tym zapomniałem.

– O Boże! Ja nawet nie wiedziałem, nie powiedziałeś mi w końcu, a tym bardziej GDZIE i KIEDY. Zresztą i tak bym nie wiedział gdzie to jest. Już nie jestem głodny. Ruszaj się, bo ustawia się kolejka.


Wysiadamy. Dziewczyna w niebieskiej kurtce cały czas stoi przy krawężniku i wesoło się do nas uśmiecha. Nie ma w tym nawet grama przesady. Tak było. Co do joty, co do sekundy.

– Znasz ją?

– Człowieku, tu się dzieje coś dziwnego…


Dziewczyna odwraca się na pięcie i przechodzi na drugą stronę ulicy. My zmierzamy w stronę świątyni, więc ruszamy niejako za nią.

– Wiesz co? Rozwiń na chwilę ten plakat. Zrobię zdjęcie, bo nikt nam nie uwierzy. 

– Zapisało się? Widać jej postać?

– Tak.

– Dziwne.

– Odeszła…

– To akurat nie jest dziwne. Dziwne, że zapisała się na zdjęciu.
– Myślisz, że to jakaś zjawa? Że Oni nie mają tu wstępu?

– Na poświęconą ziemię? Obeszło się bez ołowianego gwoździa z Route 66.


Wchodzimy do chłodnego wnętrza, tajemniczo rozświetlonego przez wielobarwne witraże, z chrześcijańską symboliką. Dyskretne fioletowe światło na ścianach, tylko podkreśla atmosferę tajemniczości. A gotycka architektura, nawet w wydaniu neo – gdyż oryginalnego gotyku nigdy tu nie było – zawsze dodaje powagi. Wszystkie miejscówki – w długich, drewnianych ławkach – zostały zajęte. Przede wszystkim przez ciemnowłosych islamistów i zwolenników wolnej Palestyny, eksponujących dumnie czterokolorowe barwy. 


Parę osób w ławce musi się przesunąć, abyśmy też mogli usiąść. Faceci obok rozmawiają po arabsku.
Jednak po chwili czekania wszystkie głosy milkną, a ludzie wstają jak na komendę. Jak na podniesienie.


Wśród aplauzu, na ołtarz wchodzi Roger Waters. Przygotowano tam trzy wygodne fotele. Spotkanie dotyczy spraw geopolitycznych, związanych z wolnością i granicami, ale część ludzi nawet nie słucha o czym jest mowa. Ochroniarze, towarzyszący artyście czujnie obserwują widownię. Zdjęcia robione w ruchu, spod bluzy, nie są zbyt wyraźne, ale są. Dowód to dowód.


Tuż przed ołtarzem klęczy mężczyzna. Jakiś inny facet – stojąc – unosi w górę palce w charakterystycznym geście Victorii. Raczej nie interesuje ich ani wnętrze, ani meritum sprawy. Są wpatrzeni w człowieka na ołtarzu. TYLKO i AŻ. PO PROSTU.

Tak oto strawa duchowa zastąpiła strawę w jakimś barze. Już nie czuć głodu. Wracamy więc na bazę, aby zostawić samochód i ruszyć pieszo do pubu, by omówić ten nieprzypadkowy splot wydarzeń… 
Plakat na ogrodzeniu, w przypadkowo odwiedzonym miejscu… Zerwany, wrzucony do samochodu… Przypadkowy przejazd przez rozległe miasto, akurat tą ulicą… Przypadkowo rzucone pytanie o posiłek o godz. 18:00… ok. 200 m przed kościołem… nie mając pojęcia o jego istnieniu, nie mówiąc już o terminie eventu (godz.19:00)… Przypadkowo zwolnione miejsce parkingowe tu, gdzie nie miało prawa się zwolnić (Godz. 18:00 i 30 sekund)… Przypadkowo na wysokości kościoła… Wystarczy przejść przez ulicę… A jeszcze ta dziwna postać w niebieskiej kurtce… Dlaczego się uśmiecha? Przypadkowo?… Wyraźnie na nas czeka… Przypadkowo łączymy elementy tej klasycznej, antycznej sztuki: dociera do nas jedność czasu, miejsca i akcji… Postać nadal stoi, obok samochodu, gdy my siedzimy w środku szukając plakatu. Patrzy na nas… Wysiadamy z samochodu… Nie rozmawiamy… Ona – przypadkowo rusza w tej samej chwili w tę samą stronę, a następnie odchodzi, gdy my stajemy na końcu kolejki, przed wejściem do świątyni.

Koncert Rogera Watersa odbywa się – a jakże – w Rogers Arena! Nie jest to nasz pierwszy koncert tego artysty. Odbyliśmy już mały tour po pubach, gdyż w Rogers Arena można jedynie zakupić cydr. Cydr? Aha… Zajmujemy miejsca w strefie VIP.
– Coś się pali? Czujesz ten smród dookoła?
No czuję, oj pali się pali. Zioło.
Rozejrzyj się, prawie wszyscy jarają.
Oni czynnie, my – biernie…

Obudź się! Chrapiesz!
– O cholera, To już Comfortably Numb!
Ja też spałem. Chyba znużyła nas ta ostatnia płyta…
No właśnie. Ta ostatnia płyta. Nie ma to, jak stare kawałki.
Przespaliśmy pół koncertu.
Ale drugie pół było OK.

Po jakimś czasie znowu razem lądujemy w Vancouver. Dziś wieczorem czeka nas inny koncert: E.L.O. Jeśli komuś się wydaje, że mogą być inni Elektrycy, niż pod wodzą legendarnego lidera Jeff Lynne, to tylko mu się wydaje. Znowu trafiamy na idealne okienko pogodowe, ponownie mamy chwilę, by ruszyć na wycieczkę za miasto. Jakiś las, rzeka, wiszący most. Na parkingu znajdujemy tablicę z nazwą tego miejsca. Napis brzmi: LYNN Valley.
– Wiedziałeś o tym?
No skąd. Kiedyś tu byłem, ale nie znałem nazwy.
Czyli trafiliśmy tu przypadkiem? Dolina Lynna? Przed koncertem Jeffa Lynna?
Ale jaja. Nie ma przypadków.

Wjeżdżamy na Wzgórza Cypress Park, skąd roztacza się bodajże najwspanialszy widok na całe miasto, na zatokę i dalekie ośnieżone szczyty  – o ile trafi się na taką pogodę jak dziś. Kolejny stop to mała górnicza osada nad wodami zatoki, przy trasie prowadzącej na północ, do Whistler.
Co to?
Britannia. Tu kiedyś była kopalnia, sztolnie prowadzą w głąb góry. Teraz jest muzeum.

Jakiś czas później okaże się, że właśnie ta kopalnia stała się planem filmowym dla  doskonałego serialu Człowiek z Wysokiego Zamku. To w niej znajdował się portal do innego czasu, do alternatywnej rzeczywistości. Umożliwiał przenosiny do przeszłości.

Tymczasem my, nie mając jeszcze o tym pojęcia, strzelamy kilka fotek i wracamy do miasta. Za chwilę nad sceną Rogers Arena rozbłysną światła ogromnego statku kosmicznego ELO i zabrzmi głos Jeffa Lynne. Każdy ma taki portal, jaki sam sobie stworzy. Pamiętacie #Prolog?

Just on the border of your waking mind,
There lies another time
Where darkness and light are one,
And as you tread the halls of sanity
You feel so glad to be unable to go beyond
I have a message from another time.

(Prologue, E.L.O., sł: Jeff Lynn)

Gdzieś na krawędzi przebudzonej jaźni,
Gdzie czas jest kwestią wyobraźni,
Gdzie ciemność i światło stają się jednością,
Gdy kroczysz w pełni świadomości.
I masz słodkie alibi, że nie przekroczysz granic…
Ja z innego czasu dostałem wiadomość

Płyta Time przenosi w czasie i przestrzeni. Jest na niej wszystko, cała historia. Jest również Epilog. Ale przecież każdą płytę można puścić od początku. Póki koło kręci się… 

VANCOUVER. MOJE MIASTO JEGO MIASTO

Spis treści