17.05.2014. Midge Ure, Warszawa, klub PROGRESJA

Tak, to prawda, że są w życiu chwile, dla których warto żyć.
Zacznę od końca. Kiedy rano (po wszystkim) moja żona spytała mnie: ile trwał koncert, bez wahania odpowiedziałem: 28 LAT ŚWIETLNYCH. Bo właśnie tyle minęło od tego naszego pierwszego na Torwarze w 1986 r.

A teraz zacznę od początku: rano poszedłem do fryzjera. Jakaś dziewczyna z nienagannymi pazurami red metallic obklejonymi brylantami pyta sie jak Pana ostrzyc?
– na poppersa.
– eeeee?
– no tak jak się czesał Grzegorz Ciechowski….
– eeeee?
– aha, no to NA PIECZARKĘ (kurwa!)
Po kilkunastu minutach cos zaczęła jarzyć i pyta: – Powiedział Pan, że Grzegorz Ciechowski? bo wie Pan, ja chodziłam do szkoły z taką Weroniką Ciechowską, to chyba jego córka?
– taaaak! (kurwa i wszystko jasne)
I za chwilę do swojej koleżaneczki: -Aneta, zobacz jak się ten pan czesze?! Nasi faceci nigdy by się tak nie uczesali!
Zaniepokojony pytam: – A jak się czesze pani mąż?
– no tak krótko, on ma warsztat samochodowy i naprawia beemki

Ale był jeszcze wcześniejszy początek: jak tylko oszalałem z radości, że Midge przyjeżdża wymyśliłem własną koszulkę. To był chitri plan… ale o tym będzie później. Biała z Monumentem. Chyba nie muszę tłumaczyć co to znaczy.

Na trasie na koncert zrobiliśmy po pierwszym browcu. Klub Progresja mieści się w obskurnym, peerelowskim bloku ex-zakładów przemysłowych Wola, koło cmentarza wolskiego. Paweł O. którego spotkaliśmy w barze opowiedział nam historię, że właśnie w tych zakładach jego ojciec pracował obsługując pierwsze komputery wielkości szafy, a jego matka robiła tam w biurowcu. A mały Paweł przychodził raz do roku na rozdanie paczek świątecznych z pomarańczami i tabliczką czekolady. Do tej właśnie Sali, która służyła kiedyś to zebrań partyjnego plenum, a teraz została przerobiona na klub rockowy. Przedziwna, wzruszająca historia.
Klub z zewnątrz paskudny, w środku jakże cudowny: przy wejściu bar z 30 gatunkami czeskiego piwa i drinkami wszelakimi. Czas na rozgrzewkę i smarowanie gardeł. Zwłaszcza, że pojawiało się sporo znajomych znajomych i każdy opowiadał swą historię sprzed lat. Na szczęście szybko przestałem zauważać, że ci ludzie wyglądają jakby trochę starzej? Łysieją? Mają brzuchy? Dziewczyny – zmarszczki?
Ale nasz piwny, rockendrollowy świat jest nadal piękny i kolorowy!!! I tego się trzymajmy.

Z zamkniętej jeszcze sali dobiegały głosy próby: one small day… TAK! Zbliżał się ten nasz small BIG DAY!

Kiedyś z L. robiliśmy zakłady, zgodnie z dewizą, że każdy prawdziwy Czech sika dopiero po szóstym [piwie]. Teraz nie byliśmy już prawdziwymi Czechami [jakościowo], chociaż ilościowo to i owszem.
Zaczynają wpuszczać na salę, no to jeszcze po jednym, żeby przetrwać potem… ale to były niepotrzebne obawy! Cóż za wspaniały KLUB! Wchodzimy na salę, całkiem kameralną, może wielkości kultowej Stodoły i jakie kolejne przemiłe zajebiste zaskoczenie: cała lewa ściana Sali to jeden długi bar! Nożesz przefchujfspaniały widok! Jesteśmy w domu. Sala nie wypełniła się nawet w całości, nie było tłoku i ścisku, nie było PRZYPADKOWYCH LUDZI ani chołoty. Tu wszyscy byli starannie wyselekcjonowani przez sito czasu i zapomnienia. Najlepsi z najlepszych, creme de la creme noworomantycznej przygody.
Dopełniamy zapasy płynów by za chwilę je wypocić i wyskakać. Bo oto pojawia się ON! Wielki, choć niski Midge, z wyglądu jakby inny niż WTEDY, lecz gdy wydaje pierwszy głos, to wiemy już, że to TEN GŁOS [ang: THE VOICE – chociaż akurat tego kawałka zabrakło]. Na szczęście to jedyny koncert na całej trasie, gdzie NIE JEST akustycznie, tylko z tzw. zespołem, czyli z jebnięciem i elektrycznie. Na akustyczne zabawy szkoda czasu, nie nasza bajka. Jeśli czekasz na znany nam okrzyk: Billy Currie on keyboard!!! Chris Cross on bass guitarr, Warren Cann drum! To niestety wkładamy go tym razem między bajki. Fuchę poprawnie wykonują jacyś najemni klezmersi, całkowicie no-name, ale najważniejsze jednak, że są. Wyobraźnia i tak już pracuje na najwyższych piwolotach.

Padają pierwsze słowa: Witaj Warszawo! Chwilę mnie tu nie było!!!
Nie pamiętam już kolejności setlisty – wszystko się miesza i układa w jedną wielką składankę szczęśliwości. Pierwszy poleciał NA PEWNO: Dear God.

A chyba zaraz potem Midge rzucił tekścik o takim kawałku dla starszych ludzi, który kiedyś popełnił. Jaki to utwór? FADE TO GREY! No i wszystko stało się jasne, zaczynamy zabawę na całego! Na szczęście jest internet i jeśli nie byłeś, możesz choć trochę łyknąć atmosfery. Zalecam łyknąć coś dodatkowo, bo na trzeźwo serce może Ci nie wytrzymać.
Sala oszalała. Wszak podkreślam: nie było tu przypadkowych ludzi.
No a potem się posypało, i szybciej i wolniej i solowo i Ultravoxowo, również Brillantowo. Na początku stałem gdzieś z tyłu, ale sam nie wiem kiedy wciągnęło mnie pod samą scenę. To chyba dlatego, że w każdym głośniku jest wbudowany magnes. A w głośniku Ultravoxu to magnes megakurwatonowy.

Powiem tak: byłem na wielu koncertach. BYŁEM. Ale tylko w niewielu UCZESTNICZYŁEM. Byłem i uczestniczyłem to dwa różne słowa i światy, dwie różne sytuacje. To ogromnie inna, kosmiczna przepaść. Owszem, byłem na różnych stadionach, polach, wielkich salach koncertowych czy na innych ludziospędach. Ale UCZESTNICZYŁEM tylko w koncertach klubowych. To jest ta właściwa, intymna atmosfera, bliskość artysty na wyciągnięcie ręki, dopracowana akustyka, możliwość obserwacji każdego gestu, każdej kropli potu na jego czole, gdy stoisz (co ja pierdolę: nie stoisz! SKACZESZ!) oddalony od niego o 3-4 metry!!! A on wie, że rozmawia z jednostkami, a nie z wielotysięczną masą, że żartuje do ludzi, a nie do dywanu niezliczonych szpilek z ruchomymi główkami.

Dla mnie to jest właśnie rockendroll. Podobno sprzedano 600 biletów. 600 biletów to 1200 klaszczących w górze rąk i jeden wariat skaczący ponad wszystkich i wszystko. Świr w białej koszulce z zielonym Monumentem Ultravox.

Ludzie domagali się różnych kawałków, ja krzyknąłem nawet: Midge, do you REMEMBER death in the afternoon? Ktoś głośno błagał o dancing with tears in my eyes: choćby SEKUNDĘ!!! Midge podchwycił żarcik, udał że nie pamięta tekstu, zaśpiewał dwa wersy i obiecał, że następnym razem…

Kolega Wojtek donosił mi browary, które wlewałem niby na rozpaloną płytę. Parowały w sekundę, ale idealnie nasmarowały mechanizmy podskoku i zwoje odpowiedzialne za imprezowanie. Na Hymnie skórzana kurtka leżała już gdzieś pod nogami.

Próbowałem coś nagrywać telefonem, ale obraz był – że tak powiem – lekko rozedrgany. Podeprzyjmy się więc linkami współimprezowiczów, na ju2bie, lepszej lub gorszej jakości, ale nie o to chodzi.
Nie wiem kiedy zleciały te 2 boskie godziny. Głos, idealny, zachowanie na scenie – fantastyczne, L. mówił, że przy Breathe lekko nie wyciągał tonów, no ale szacun jak na 61-latka za to co wogle i w ogóle wyrabiał…

Był jeden bis i niestety światła. Koniec. Ale nie dla nas! Impra trwa dalej, bar’s open! Ustawiamy się pod sceną, czas przecież na autografy, przybicie piątki, padnięcie na kolana. No i podpis na mojej JEDYNEJ TAKIEJ WE WSZECHŚWIECIE KOSZULCE.
I tak się szczęśliwie złożyło, że jakiś kolega, szwagier, prawie brat Wojtka pracował w Progresji, miał wstęp na zaplecze. Wziął więc koszulkę, flamaster… i nastąpiło długie pół godziny niepewności, biegania od wyjścia do wyjścia, gadania z ochroniarzami, może podpisze jeszcze bilety, albo cokolwiek. Dzięki protekcji udało się!!! Plan wykonany w 1000%! Teraz tylko muszę kupić złote ramki.
To był GREAT ADVENTURE! Och.

Spis treści